niedziela, 4 października 2015

0.1. PETRICHOR

(zapach unoszący się w powietrzu po intensywnym deszczu)



***


Choć minęło już sporo czasu, odkąd koścista dłoń dziewczyny opartej o ladę zawisła w powietrzu, niewiele się zmieniło. Wprawdzie dziesiątki nóg lewych przestąpiły na dziesiątki nóg prawych, a setki westchnień zastygły na pośpiesznie popękanych wargach, ale nic poza tym.
Świat się nie skończył, piekło i niebo – jeśli w ogóle istniały – również, a słońce i gwiazdy wyśmiały ewentualność zamienienia się miejscami, zanim jeszcze stała się ona do bólu ewentualna. Innymi słowy, nie stało się nic, co by tym ludziom – niby tkankom tworzącym niechętnie rozrastającą się kolejkę – wróciło nadzieję, jaką przed laty ukradł im strach.


Luke stał niemal na samym końcu. O ile obecności osób będących tuż za nim w ogóle nie odczuwał, o tyle poprzedzająca go postać, jaka zajmowała o kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych za dużo, skutecznie uprzykrzała mu życie.
Barczysty facet po pięćdziesiątce, bo o nim mowa, mruczał coś gniewnie pod nosem i na zmianę to zaciskał pięści, to je otwierał. Czasami wyciągał tłustą dłoń, by przejechać nią po starannie utrzymanej łysinie, okazując w ten sposób swoje zniecierpliwienie. Częściej jednak kierował ową dłoń ku zbyt grubemu pasowi zapiętemu ciasno pod brzuchem, aby upewnić się, że przytwierdzone do niego noże oraz maleńkie granaty są na swoim miejscu.


Luke wiele wiedział o tym człowieku. Wiedział od pierwszej chwili, zanim jeszcze poczuł smród jego oddechu i nim dostrzegł maleńką bliznę w kształcie płomienia na odstającym, lewym uchu. Wiedział to na pewno.


Kim był ten człowiek? Żołnierzem.
Jakiego oddziału? Brygady Lewiatan.
A zatem? Kogo bronił? Nie bronił – zabijał.
Kogo? Takich jak on – Luke Hemmings, który nigdy nie powinien był przekraczać bram tego pieprzonego miasta.


– Dosyć tego, kurwa! – warknął ów barczysty facet po pięćdziesiątce i przejechał po łysinie tak szybko, jakby był łysy od momentu poprzedzającego nawet poczęcie. – Się dziwka zdecydować nie może, to jej pomogę! Ja jej tak, kurwa, pomogę, że już nigdy nie będzie miała pieprzonego problemu!
Jak powiedział, tak zrobił. Zerwał się z miejsca – gwałtownie i chciwie, jakby był sępem, który dopiero co wyleczył skrzydła – i ruszył ku cherlawej dziewczynie opierającej się o ladę, warcząc i klnąc przy tym zaciekle.
Luke zmrużył oczy i przestąpił na lewą nogę, by móc lepiej widzieć, jak zareaguje sama zainteresowana. Uśmiechnął się nawet pod nosem, dostrzegłszy, że ona sobie zupełnie nic z tego nie robi – ot, mocniej napina mięśnie, które od kilkunastu lat próbują porastać jej kruchutkie kości, i mocniej wyciąga dłoń ku górze, zupełnie jakby w ten sposób próbowała zerwać z nieba wszystkie gwiazdy, jakie przeszkadzają jej w rozwianiu półprzezroczystego nieba.
Kogo jak kogo, ale Lewiatana? – prychnął w myślach Hemmings i mocniej zacisnął palce na puszce Red Bulla. – Musi być pojebana, żeby go zlewać.


Albo martwa.
Zimny pot oblał twarz Luke'a, kiedy żołnierz zacisnął swój żelazny uścisk wokół talii dziewczyny opierającej się dotychczas o ladę. Sama zainteresowana pod wpływem bólu zgięła się wpół. Wówczas kaptur – zamiast opaść jeszcze niżej – dziwnym trafem zupełnie odsłonił jej bladą twarz, która bardziej odruchowo niż błagalnie zwróciła się ku ludziom nadal stojącym w kolejce i szepczącym między sobą z przestrachem. Tym samym jej szare tęczówki na chwilę utknęły w jego twarzy.


Ułamek sekundy zamienił się w godziny – długie, straszne godziny wyrwane z przeszłości tylko po to, by pokazać mu, że nowa rzeczywistość, którą tak długo dla siebie budował, nie stanowi problemu, bo miejsce dla dawnych błędów znajdzie się zawsze. Czas ten szybko przemienił się w wieczność albo coś jeszcze gorszego.
Luke poczuł ostre ukłucie w sercu, a przed oczami stanął mu obraz pewnych czarnych oczu, które tamtego dnia – cuchnącego świeżym deszczem i zaspokojoną ziemią – patrzyły na niego tak samo jak te należące do dziewczyny, jaką dopadł szalony Lewiatan – diablik, który bał się bardziej niż ktokolwiek inny.


Niełatwo przecież zabijać tych, którzy mogą z łatwością zabić ciebie, prawda?


Luke wziął jeden głęboki oddech, potem kolejny, lecz nic to nie dało. Pod skórą nadal pełzały wspomnienia, a on błąkał się wśród nich, nie bardzo wiedząc, które pragnie go dopaść pierwsze. Czarne czy szare? Błagalne i tęskne, niewinne i skrzywdzone jego błędem, jego kpiną, jego niesprawiedliwością.
Błąd za błędem, krok za krokiem, oddech za oddechem… Powoli i spokojnie, cicho i w ukryciu, Hemmings właśnie tracił czucie. Zupełnie tak, jakby ktoś wepchnął go do wody niemającej zamiaru przyjąć ani jego zepsutej duszy, ani skostniałego ciała. Luke – przerzucany między dwoma światami, które go nie potrzebowały – powoli umierał. I nie byłoby to wcale takie najgorsze, gdyby nie to, że po drugiej stronie nikt na niego nie czekał.



– Aaa! – pisnęła niziutka licealistka stojąca tuż za nim i odruchowo ścisnęła jego ramię.
Chłopak oprzytomniał i gwałtownie się odwrócił, by w ostatniej chwili dostrzec zarówno cherlawą obdartuskę z kapturem dla odmiany naciągniętym na twarz, jak i żołnierza, który kolejnymi uderzeniami rozcinał coraz to nowsze fragmenty jej delikatnej skóry na twarzy. Dziewczyna nie reagowała – nie płakała ani się zbytnio nie kuliła, nie wspomniawszy już o choćby jednym zalążku protestu, na jaki z pewnością było ją stać.
Najwyraźniej rozzłościła tym Lewiatana, który porzucił swe uderzenia i zamienił je na kopniaki, jakimi zamierzał wyrzucić ją za próg, gdzie horyzont właśnie kończył pożerać słońce, zalewając przy tym niebo – dotychczas diamentowo szklane – jego bladą krwią.
I to również wcale nie byłoby takie najgorsze – i dla Luke'a Hemmingsa, i dla szarookiej dziewczyny odchodzącej bez słowa – gdyby nie obrzydzenie, obojętność oraz nienawiść, jakie były już wszędzie. W obrazkach na ścianie i niespokojnym oddechu Lewiatana. W półszeptach kolejki i orzechowych oczach licealistki o piskliwym głosie…


Ona nie chciała wiele – pomyślał jeszcze Luke. – Tylko Marlboro. Paczkę złotych Marlboro…


***



– Co jest…? – zapytała dziewczyna drżącym głosem i, lekko przetarłszy oczy, uniosła się na łokciu, by popatrzeć w te spragnione, niebieskie oczy.
Jego jednak nie było obok. Siedział daleko, aż na parapecie okna i, myśląc o obskurnym klubie, w którym ją kilka godzin temu poznał, patrzył na niebo. Iskrzyło się jeszcze od srebrnego proszku będącego wspomnieniem pozostawionym przez gwiazdy. Jakkolwiek dalekie już od nocy i tego, co stało się wczoraj, znowu przypominało o błędach, nawet bardziej niż wcześniej. Nigdy nie było tak diamentowo szklane jak pierwszego Petrichora roku dwa tysiące szesnastego, kiedy to drobniutki deszcz bawił się z mrówkami w chowanego, a Luke Hemmings siedział na parapecie – tak dziwnie daleki, obcy i zimny.
– Co jest? – powtórzyła dziewczyna nieco głośniej i dobitniej. Pewnie pomyślała, że nie usłyszał.
Ale on tylko nie pamiętał jej imienia. Cóż, nie wiedział nawet, czy chciałby je pamiętać, dlatego tylko wzruszył ramionami i rzekł oschle:
– Śpij. Jeszcze wcześnie.


Potem zaś wrócił do obserwacji miasta budzonego do życia przez pierwsze promienie słońca i najpaskudniejszy zapach świata. Woń tę nazywano Petrichor, tak samo jak miesiąc, który właśnie się zaczął. Pojawiała się ona zawsze, kiedy odchodził ulewny deszcz.
Dziewczyna nie dawała za wygraną. Dostrzegała sińce pokrywające blade plecy chłopaka, wdychała własny oddech i dopytywała. Dalej, głośniej, do skutku, przypominając mu o tym, o czym właśnie próbował zapomnieć – o oczach szarych jak piaski, na które napatrzył się do syta, zanim tu przyjechał.
Boże… Miał wówczas piętnaście lat, trochę głupich planów, dwa promile w pamięci (i niewiele mniej we krwi) oraz kilka malinek na szyi. Żył w słodkiej nieświadomości, nie znając powodu własnej ucieczki.
A teraz był tu – w maleńkim, cuchnącym pokoju z widokiem na Hanabarę, jak nazywało się pokryte rysunkami oraz napisami miasto. U boku miał tylko przypadkiem poznaną dziewczynę oraz Perlorę – chorobę, która nie opuszczała go na krok. Ale to nie wszystko. Luke bowiem nadal żył w nieświadomości – ktoś poskąpił jej wprawdzie cukru i zastąpił go niepewnością, ale nadal była to ta pierwsza młodzieńcza nieświadomość, o którą tak wielu na starość walczy.


Nie myślał o tym długo. Wziął kilka głębszych oddechów, potarł zmarznięte ramiona i syknął pod wpływem bólu, jaki wylał się kwasem na mięśnie, ledwie chłopak musnął palcami perolowe sińce. Cóż… Nawet zmrużył oczy, by lepiej przyjrzeć się niebu. Szybko jednak odwrócił wzrok i leniwym krokiem zbliżył się do łóżka, w którym przeciągała się smukła, zielonooka blondynka walcząca z powracającymi wciąż resztkami snu.
Z niemałą ulgą rzucił się na wolne miejsce tuż obok dziewczyny, lecz wkrótce zmienił pozycję. Znalazł się tuż nad nią, gotów zedrzeć z tego gorącego ciała resztki wstydu i zapachu malinowego żelu pod prysznic. Gotów choćby je zabić w najgorszych rozkoszach, byle tylko wymazać z pamięci szare oczy milczącej obdartuski i by zakryć przeraźliwie jasne, szklane niebo budzące do życia nie tylko miasto, ale i wstyd.
– Po prostu się zamknij – warknął jeszcze i bez trudu zmusił ją, by usłuchała.


Wówczas to on, Luke Hemmings – kilkunastoletni blondyn uciekający przed prawdą – nie wiedział jeszcze, że w KOMOREBI – wąskiej alei ciągnącej się pomiędzy trzema największymi kamienicami w centrum miasta – czeka na niego dół, w którym najwięksi odmieńcy pozostawiali dla siebie słowa. W nim zaś – grobowcu świetlików i innych świństw – leżą już dwie wiadomości. Niekoniecznie dobre, niekoniecznie złe.



Zostaw po sobie komentarz. To tylko chwila. I nie boli.